Od czego by tu zacząć...
Zasadniczo nie zatrułam się w zeszłym miesiącu cupcake’ami i to wcale nie
dlatego na tak długo zniknęłam. Najpierw były święta, a potem zaczął się,
niestety, okres konferencji, kiedy człowiek przeważnie nie śpi, tylko pisze
nocami artykuły, żeby nad ranem wziąć się za przygotowywanie prezentacji. Story
of my life. Trzy tygodnie bez książek (bo naukowe to przecież nie książki), bez
filmów (nie liczę tu dwóch odcinków Doctora
Who, które obejrzałam na zajęciach z baz danych) i już na pewno bez
tworzenia czegokolwiek. Na szczęście wszystko się kończy, więc kiedy wczoraj po
południu wróciłam do domu z obolałymi stopami (całe życie w glanach, więc trzy
dni w szpilkach dają o sobie znać) od razu zasiadłam do mojej ukochanej,
wszechpojętej makulatury (czyt. najpierw zrobiłam sobie porządną kawę).
Ostatecznie powstała nowa „kopertówka”,
tym razem inspirowana refrenem R.E.M.owskiej piosenki, który chyba najlepiej
oddaje mój stan umysłu z ostatnich kilku tygodni, kiedy chciałam wszystko i
wszystkich pogryźć. Tak, wiem, że wyrwane z kontekstu ;) Musiałam jakoś zużyć
resztki papierów i tekturkę po kawie z Coffee Heaven, więc efekt jak widać.
Strasznie mi się papier pofalował jak paćkałam kopertę kawą i tuszem, ale cóż
można oczekiwać po takiej gramaturze. Trochę bajzel znowu wyszedł, ale będę się
bezczelnie tłumaczyć tym, że wyszłam z wprawy :)
P.S. Przepraszam, że się
opuściłam i nie zaglądałam do Was! Poprawię się! :)