Popijam pierwszą kawę i
zastanawiam się, co można by napisać na dzień-dobry. K. znowu skręcił
kaloryfery, więc siedzę pod jednym z najbardziej obciachowych koców w panterkę
i próbuję sobie rozplanować czas do końca stycznia. Nigdy nie byłam specjalną
fanką kalendarzy (to znaczy i owszem, co roku takowy kupowałam, zapełniałam
cytatami z książek, a potem stawiałam na półce obok poprzednich i nigdy więcej
po niego nie sięgałam), ale dzisiaj wyjątkowo zapełniam kolejne strony strzałkami,
punktami, podpunktami, adresami, numerami telefonów i wszystkim innym, co (jak
sądzę) ułatwi mi ogarnięcie miliona spraw, które mam na głowie... Tylko
dlaczego, do diabła, zakładam jeszcze bloga?!
W sumie sama ta idea nie
znalazła się wśród moich postanowień noworocznych (spędzanie więcej czasu w
bibliotece i robienie konstruktywnych, logicznych notatek, przygotowywanie
wykładów wcześniej niż na wieczór przed zajęciami, chodzenie spać przynajmniej
przed pierwszą w nocy, jedzenie śniadań...), ale jest luźno powiązana z zamiarem
poświęcania większej ilości czasu na robienie rzeczy, które sprawiają mi
przyjemność (i oczywiście nie mam tu na myśli czekolady!). Mniej więcej rok
temu zainteresowałam się robieniem artystycznych kartek, później
scrapbookingiem, aż wreszcie szyciem zeszytów i majstrowaniem albumów. Od
zawsze robiłam na drutach i szydełku, od zawsze coś tam bazgroliłam czy bawiłam
się w nader przekombinowane pakowanie prezentów (które niejednokrotnie
doprowadzało solenizantów do szewskiej pasji), ale miało to przeważnie jakiś
cel praktyczny (czapka/szalik/pokrowiec) lub spowodowane było wszechogarniającą
nudą (szczytowym okresem były lata spędzone w liceum, gdzie w ciągu miesiąca
potrafiłam zasmarować po brzegi pokaźnych rozmiarów szkicownik). Jednak
komponowanie, wycinanie, przyklejanie, walka z klejem Magic (nie dorobiłam się
jeszcze pistoletu), malowanie, przypinanie, koślawe obszywanie (sytuacja z
maszyną do szycia prezentuje się podobnie jak kwestia pistoletu), stemplowanie
czy wreszcie moczenie w kawie, sprawia mi radość odwrotnie proporcjonalną do
przydatności obiektu mojego kultu. A poza tym, powiedzmy sobie szczerze, i tak
spędzałam długie godziny szperając bezczelnie po obcych blogach w poszukiwaniu
inspiracji... Dlaczego więc nie spróbować samemu?
Nadchodzi taki czas, że
nawet najbardziej leniwy na świecie człowiek (czyt. moi) chce powrócić do starych, dobrych nawyków blogowania –
czynności niepraktykowanej od połowy dekady (ach! jakże patetycznie może
zabrzmieć liczba lat pięciu!). Żeby tak tylko mieć mobilizację i pisać dwa-trzy
razy na miesiąc tydzień! Zegar tyka. Zatem z uporem (na jaki może się
zdobyć tylko kobieta) powrócę niebawem. Tymczasem idę oddać się zdecydowaniem
mniej porywającemu zajęciu jakim jest zanurkowanie w książki i zgłębianie
prehistorii Indii (czy też, bardziej poprawnie – terenów Azji Południowej).
Wydaje mi się, że kolejna kawa jest tylko kwestią minut... ;)
Początkowo, bez cienia
wstydu będę chwalić się starociami. Dzisiaj prezentuję zatem dwie kartki
wykonane w grudniu niekoniecznie z okazji okołoświątecznej. Zdjęcia
nienajlepszej jakości, bo robione późną nocą ;) Jeżeli chodzi o papiery, to są
to w dużej części kolekcje Place in Time i
Olde Curiosity Shoppe od graphic45. To znaczy tak mi się wydaje,
bo jeszcze do niedawna nie zwracałam na to odpowiednio dużo uwagi ;) Zdaję
sobie sprawę, że z prac przebija ich płaskość, ale to się wytnie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz