Właściwie trudno wybrać od
czego dziś zacząć. W końcu tyle się działo przez ostatnie dwa tygodnie! W
gruncie rzeczy z innego powodu niż nadmiar zajęć, nie opuszczałabym się w
scrapowaniu! Co to, to nie! ;) Ale może faktycznie zacznijmy od tego, co pozornie
jest najbardziej na temat, czyli od kartki na Dzień Dziecka. Jako, że jestem
prawdopodobnie jedną z tych nielicznych osób, które w życiu niezwykle rzadko
stykają się z dziećmi, miałam trochę problemu z tym od czego by tu zacząć... Bo
w końcu co może spodobać się dzieciom? Może... tęczowe kolory? :) I tutaj z pomocą
przyszły mi cudowne papiery od Lemonade (genialny zestaw After the Rain).
Cóż poza tym? Ano w poniedziałek wróciłam z naszej szaleńczej wyprawy na koncert Bruce’a Springsteena w Monachium. Wyruszyliśmy w poprzednią środę, w czwartek zwiedziliśmy Drezno (ach! Zwinger! <3), w piątek Norymbergę (Wit Stwosz, Adam Kraft i Albrecht Durer w jednym miejscu), w sobotę zrobiliśmy krótki wypad w Alpy („disneyowski” zamek Neuschwanstein), aby w niedzielę zakończyć wyprawę zwiedzaniem Monachium i gwoździem programu, czyli koncertem Bossa. Brzmi cudownie, prawda? Tyle tylko, że wybraliśmy się samochodem z zamiarem nocowania na kempingach, co samo w sobie jest genialnym pomysłem (niemieckie kempingi są w miarę tanie i można tam spotkać niezwykle sympatycznych ludzi), chyba, że akurat przyjdzie nagle załamanie pogody. I przyszło. W nocy temperatura oscylowała w okolicach 2-5 stopni, a my akurat nie wyposażyliśmy się w śpiwory dla alpinistów. Ha. Cztery noce spędziłam w samochodzie opatulając się kocem i zakładając po trzy pary skarpetek, bo jedyny, który odważył się spać w namiocie zachachmęcił dwa śpiwory... Także, no. Ale to nie wszystko. W Monachium przez cały dzień było tak potworne oberwanie chmury, że, przysięgam, deszcz padał czasami poziomo. W dodatku zniszczył nam się jeden parasol, a nikt z nas nie miał kurtki przeciwdeszczowej. Ostatecznie, kiedy dotarliśmy do stadionu (z jednym parasolem, przemoczeni do suchej nitki), pan Niemiec na bramce zabrał nam nasz ostatni parasol, albowiem przypominał mu niebezpieczne narzędzie. Także...1,5 godziny moknięcia na środku płyty w deszczu. Nie pomagało, kiedy próbowaliśmy śpiewać Singing in the rain, ani stepować, ani opowiadać czerstwe dowcipy (bo tylko na takie było nas wówczas stać). I jednoznacznie stwierdziliśmy, że dziadek Springsteen będzie musiał się naaaaprawdę postarać, żeby zrekompensować nam to wszystko. I się postarał. I chwała mu za to! Jeden z najlepszych koncertów w moim życiu, a wierzcie mi, byłam na wielu! :D
(Jestem wdzięczna temu cudownemu człowiekowi, który wrzucił to na YT <3)
A ostatecznie... Na
zaostrzenie Waszego apetytu... Moje ostatnie kulinarne odkrycie – czekoladowo-pomarańczowe
cupcake’i :)
P.S. Wreszcie założyłam Instagrama ;)
aaaaale zazdroszczę! rany, widzieć prawdziwego springsteena!
OdpowiedzUsuń